Był czerwiec, szykowałam się do mojego pierwszego półmaratonu sierpniu. Byłam taka szczęśliwa, że w końcu to zrobię, bo zaraz po nim czekała mnie pierwsza operacja. Siedziałam w pracy i napisał do mnie mój mąż : „a może byśmy pojechali na Tour de France, bo start jest w Holandii, to w sumie niedaleko…”
Chyba nie zdawał sobie sprawy, że wystarczy mi coś takiego powiedzieć tylko raz. Do wieczora wiedziałam już wszystko, jak tam się dostać, po ile są bilety, w sumie wszystko zaplanowane. Nasz wspólny kolega również chciał pojechać, więc wystarczyło kupić bilety na autobus i w drogę.
Start 102 Tour de France odbywał się w Holandii w mieście Utrecht i zaczynał się indywidualną jazdą na czas. 3 lipca wieczorem mieliśmy autobus ze Szczecina do Utrechtu. Robert tego dnia był w Szczecinie w pracy, więc ja z kolegą pojechaliśmy samochodem. Do samochodu zapakowaliśmy 2 rowery szosowe, bo Robert i Sylwek stwierdzili, że po powrocie z Holandii wrócą na rowerach ze Szczecina do Świnoujścia. Do tej pory nie wiem jak do Suzuki Swifta mogą się zmieścić 2 rowery szosowe, 2 pasażerów i jeszcze tyle bagaży…
Samochód i rowery zostawiliśmy u Roberta w pracy, poszliśmy jeszcze coś zjeść, wypić kawę i ok. 18 na autobus. Pamiętam, że już wtedy mocno ograniczałam kawę i piłam mrożoną zieloną herbatę. Siedzieliśmy sobie w Starbucksie i wtedy dotarła do mnie smutna wiadomość, że nasz znajomy Michał, miał wypadek na rowerze i ma uszkodzony kręgosłup. Później widząc jak on sobie radzi w tak trudnej sytuacji, stwierdziłam, że to będzie wstyd jeżeli ja będę się załamywać. Ale o tym później…
Jak 2 lata wcześniej jechaliśmy do Rosji zdobywać Elbrus i jechaliśmy całą noc w autobusie, to każdy miał swoje podwójne miejsce i można była się spokojnie wyspać, byłam na 100% przekonana, że i tym razem tak będzie. Jeszcze przed samym wyjazdem kupiłam sobie krótkie szorty do biegania, które później okazały się zbawieniem.
Na dworcu PKS w Szczecinie tłumy. W autobusie był straszny ścisk, ale pocieszałam się, że jedziemy nim tylko do Świecka a później każdy przesiada się na docelowy autobus. Działa to tak, że z całej Polski wszystkie autobusy tej firmy jadą do Świecka, a na granicy jest przesiadka na autobus do Francji, Holandii itp. Niestety na granicy nie było wcale lepiej, po krótkiej przerwie wsiedliśmy do równie zatłoczonego autobusu. Było duszno, ciężko było usnąć, dobrze, że miałam sandały i wzięłam poduszkę a co prę godzin jak był przystanek można była rozprostować kości.
Ok. 6 rano dojechaliśmy do Utrechtu, miasto szykowało się do imprezy, w centrum porozstawiane barierki. Postanowiliśmy trochę się przejść po mieście, ewentualnie coś zjeść i poszukać toalety. Miasto było w strasznym stanie po całonocnej imprezie. Widać że Holendrzy bardzo się cieszyli, że to właśnie u nich startuje 102 edycja Wielkiej Pętli, bo wszędzie były puste plastikowe kubeczki po piwie… straszny syf
Udało się nam znaleźć toaletę publiczną, taki okrągły budynek gdzie za 25 euro centów można było się odświeżyć, przebrać a nawet umyć zęby. Niedaleko miejsca startu była stacja kolejowa, więc tam poszliśmy na jakieś śniadanie. Nawet nie pamiętam co to było, ale na pewno nic wyszukanego. Robiło się coraz cieplej, a pomału trzeba było zacząć szukać sobie odpowiedniego miejsca przy autobusach. W planach miałam sobie zrobić zdjęcie z Michałem Kwiatkowskim, który rok wcześniej zdobył tytuł Mistrza Świata.
Postanowiliśmy, że jednak będziemy stać przy autobusach i patrzeć jak rozgrzewają się kolarze, a wyścig obejrzymy na telebimie. Ten kto był kiedykolwiek na czasówce, wie jakie to „oglądanie” wyścigu na żywo. Zwiedziliśmy miasteczko wyścigu, obejrzeliśmy wystawę, która znajdowała się w wielkiej hali. W tym samym miejscu były stanowiska sponsorów z różnymi konkursami i materiałami reklamowymi, jak również stała kolumna reklamowa.
W porównaniu do Giro d’Italia, na którym byliśmy w maju to miasteczko wyścigu w Utrechcie było naprawdę biedne. Dobrze, że rozdawali czapeczki, kapelusze i okulary, które uratowały nam życie, bo robiło się coraz bardziej gorąco. Kupiliśmy marnej jakości koszulki kolarskie i t-shirty, bo przecież pamiątka musi być. Nie są to tanie rzeczy, ale być może nie trafi się kolejna okazja pojechania na Tour de France.
Zajęliśmy w końcu miejsce przy autobusie Etixxu, na samym przodzie barierek i czekaliśmy… Oglądaliśmy jak rozstawiają cały sprzęt, łącznie z podłogą z paneli 😉 w końcu sponsorem drużyny był też Quick Step. Zaczęło się gromadzić coraz więcej kibiców, szczególnie z Niemiec (Tony Martin) i z Kolumbii (Rigoberto Uran). Przyjęliśmy taktykę, że nie chodzimy nigdzie razem, tylko zawsze jedna osoba zostaje pod barierkami i pilnuje miejsca. I tak czekaliśmy w pełnym słońcu ładnych parę godzin.
W pewnym momencie poczułam, że jestem tak zmęczona że zaraz padnę, przebrałam się w krótkie spodenki do biegania, założyłam kapelusz, ciemne okulary i usiadłam na krawężniku kawałek dalej podpierając głowę ręką… spałam tak z dobre 15 min. W międzyczasie przyniosłam dla chłopaków jakąś pizzę albo zapiekankę i „wykąpałam” się, bo koło jednego z autobusów był specjalny kranik z wodą, wszyscy polewali sobie głowy lub nogi.
W końcu zaczęli wychodzić kolarze. Widać było, że Ci bardziej skupieni tego dnia na wyniku nie byli nawet zainteresowani fanami, ale byli też tacy co podchodzili do tego dnia zupełnie na luzie. Rigoberto podszedł do nas, każdemu dał autograf, ale największe wrażenie zrobił na mnie Mark Cavendish, który był z ciężarną żona i córeczką Delilah. Cały czas się bawili, rysowali razem, zupełnie inny człowiek niż pokazują go na wyścigach. Podszedł do nas, z każdym się przywitał, zapytał skąd przyjechaliśmy, dał autograf. Od tego czasu bardzo go szanuję i patrzę na niego z zupełnie innej perspektywy. Bardzo sympatyczny człowiek.
Niestety nikt więcej nie podszedł, a najbardziej się wkurzyłam jak na sam koniec, kiedy dzieci, które cały dzień w słońcu czekały na Zdenka Stybara nie mogły sobie z nim zrobić zdjęcia, naprawdę, tak ciężko, było zatrzymać się na 2 min i zrobić z nimi zdjęcie?
Po wyścigu Michał Kwiatkowski który miał dużo obowiązków związanych z mediami, gdzieś „uciekł” postanowiliśmy, że wmieszamy się w tłum i spróbujemy dostać się do innych autobusów. No Tour de France jest troszkę inaczej niż na innych wyścigach, żeby wejść na parking dla autobusów trzeba mieć specjalny identyfikator – przynajmniej na tym etapie tak było. Trzeba było zaryzykować, a może nikt nie zauważy. Niestety autobusu Tinkoff już nie było, to poszłam szukać autobusu Bory i Bartosza Huzarskiego. Bartek już pojechał do hotelu, ale panowie Polacy z ekipy Bory przynieśli nam bidony.
Został jeszcze Fabian Cancelara, więc pobiegliśmy pod autobus Treka. Niestety jakaś Pani z obsługi zorientowała się, że nie mam identyfikatora i to było tyle z mojej wycieczki pomiędzy autobusami. A było tak blisko.
Między 17 a 18 cała impreza się skończyła. Poszliśmy na miasto coś zjeść i wypić. Byliśmy już tak zmęczeni, że jakbym tylko mogła to usnęłabym na stole. Zjedliśmy najlepsze na świecie frytki. W sumie nie wiem czy były najlepsze, czy po prostu już byłam tak głodna, ale tego smaku nigdy nie zapomnę. Wypiliśmy piwo, posiedzieliśmy trochę w ogródki, później szybkie zakupy na stacji kolejowej, jakieś kanapki na kolację i picie na drogę. Siedzieliśmy na wielkich schodach, z których było widać kiedy przyjedzie nasz autobus oraz jak całe miasteczku wyścigu się pakuje. Zachodziło słońce i przed 22 przyjechał nasz autobus. Nawet nie przeszkadzało mi, że jest taki ścisk.
Nie pamiętam kiedy usnęłam. Obudziłam się na przejściu granicznym w Świecku. Na granicy mieliśmy ponad godzinne opóźnienie, bo jako, że byliśmy autobusem z Holandii, celnicy nas dokładniej sprawdzali. Poza tym jacyś inteligentni młodzi panowie zaczęli się chwalić, że oni nic nie przewożą, więc zaczęło się sprawdzanie wszystkich bagaży.
Po 10 dojechaliśmy do Szczecina, w Żabce udało się nam kupić jakieś suche drożdżówki i wodę. Ja wsiadłam do samochodu a chłopaki na rowery i jeszcze 100km jechali do domu. Śmiesznie wyszło, bo akurat tego dnia był pierwszy triathlon w Szczecinie i wyglądało jakby chłopaki pomylili trasę 😉
Po drodze było tak gorąco, że musieli się zatrzymać w Wolinie, żeby w Biedronce kupić 5 litrowy baniak wody i wylać na siebie…
Z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że ten wyjazd to był strasznie szalony pomysł, ale jakie wspomnienia. Do tego ktoś zrobił mi zdjęcie, które później było na stronie rower.org