Tour de Pologne w 3 dni

Nasze kolejne podejście do wyjazdu na Tour de Pologne odbyło się w 2018 roku, tym razem zakończone sukcesem.  Pierwszy wyjazd na tą imprezę mieliśmy zaplanowany na sierpień 2017, wszystko dopięte, noclegi zamówione, ale nie dość, że jakiś „miły pan” wytyłował w mój samochód jakieś 2 tygodnie przed wyjazdem, to jeszcze Robertowi odwarstwiła się siatkówka w oku pod koniec lipca, więc nawet nie myśleliśmy o tym wyjeździe. Natomiast 2018 roku był idealny na wyjazd, ponieważ mieszkaliśmy już w Szczecinie i łatwiej było logistycznie zorganizować wyjazd.

Podróż samochodem lub pociągiem do Krakowa nie wydawała się zbyt dobrym pomysłem, ze względu na czas. Nie mieliśmy zbyt dużo wolnego a chcieliśmy „zaliczyć” 2 lub 3 etapy.  Jako, że uwielbiam planować wszystkie nasze wyprawy, wpadłam na pomysł, że polecimy samolotem. Niestety z Goleniowa rok temu nie było bezpośredniego lotu do Krakowa, ale był do Warszawy. A co najważniejsze wychodziło taniej niż pociąg do Krakowa. Tak więc w piątek po południu polecieliśmy z Goleniowa do Warszawy, żeby następnego dnia rano pojechać pendolino (ok. 2,5h)  do Krakowa. Oczywiście wszystkie bilety kupione w promocji, więc wszyło mega tanio. Droga powrotna była zaplanowana podobnie, tylko że pociągiem z Katowic do Warszawy i samolotem do Goleniowa.

Jako, że miał to byś wyjazd niskobudżetowy, każde z nas spakowało się w jeden mały plecak, minimalna ilość ubrań, a kosmetyków jeszcze mniej.  Z lotniska w Warszawie poszliśmy spacerkiem najpierw na późny obiad, który okazał się niewypałem, bo pani kelnerka nie podeszła do nas przez jakieś 20 min, więc stwierdziliśmy, że lepiej zjemy w hotelu.  Wybraliśmy hotel Sound Garden, https://www.soundgardenhotel.pl/  Robert często tam jeździł załatwiać jakieś pracowe sprawy, poza tym był dość blisko lotniska i blisko przystanku SKM, skąd rano mieliśmy dojechać na Dworzec Zachodni.

Hotel ma bardzo ciekawy wystrój, każde piętro zrobione jest w innym stylu, nam trafił się motyw lasu. Pokoje ciekawe urządzone i w bardzo fajny sposób zagospodarowana jest w nich przestrzeń. Jeżeli zarezerwuje się pokój odpowiednio wcześniej, można liczyć na bardzo fajną cenę. Tak prawdę mówiąc, ja byłam w tym hotelu kiedyś, zupełnie przez przypadek. Byliśmy w 2016 roku w Warszawie, Robert akurat siedział cały dzień w Veloart na bike fittingu a ja się trochę nudziłam. Wtedy napisał do mnie Michał, że tego dnia jest w tym właśnie hotelu konferencja Security Case Study. Nie miałam wejściówki na wykłady, ale można była w holu hotelu spotkać się z wystawcami. Dostałam dla siebie i kolegów z pracy kilka gadżetów od Sekuraka. Oczywiście musiałam wspomnieć, że przecież Michał napisał kiedyś jeden z pierwszych artykułów dla nich, o VPN. Jeżeli dobrze pamiętam był to jakiś konkurs i nawet zajął jedno w czołowych miejsc w konkursie. Dostał możliwość uczestniczenia w szkoleniu i kalendarz, który wisiał u nas w biurze przez cały rok. Tutaj link to tego artykułu https://testowka.sekurak.pl/?p=382 Michał, jeżeli coś pomyliłam to mnie popraw. Ciekawe czy uda nam się kiedyś w końcu dostać kubek Sekuraka 😉
Ale nie o tym miało być, już wtedy ten hotel zrobił na mnie duże wrażenie i wiedziałam, że będę chciała tam kiedyś pojechać.

Rano  szybko wstaliśmy i udaliśmy na przystanek SKM, który był dosłownie naprzeciwko hotelu. Bez śniadania, bo przecież to wyjazd niskobudżetowy, więc nie będziemy jeść w hotelu, tylko na dworcu śniadanko w Mc Donaldzie. Pech chciał, że na dworcu Zachodnim Mc Donald nie miał śniadań. Całe szczęście udało nam się kupić jakąś kawę i pyszne bułki z jajkiem, gofry, wodę. Tak zaopatrzeni wsiedliśmy do Pendolino, do wagonu w strefie ciszy. W takim wagonie jest zakaz rozmów i jazdy z dziećmi. Podróż była wspaniała, cisza, spokój, idealne na drzemkę.

W Krakowie mieliśmy się spotkać z Agnieszką i Markiem, którzy pojechali na urlop do Zakopanego i najpierw wpadli do Krakowa też obejrzeć Tour de Pologne www.tourdepologne.pl  Jako, że oni poszli od rana zwiedzać miasto, my poszliśmy rozejrzeć się po rynku, gdzie miał odbyć się start wyścigu i prezentacja zawodników. Było bardzo gorąco, na pewno ok. 30 stopni. Oczywiście musieliśmy zaliczyć wszystkie wyścigowe konkursy, tzn. ja musiałam, bo nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła. W planach mieliśmy udać się jeszcze gdzieś w miasto, ale postanowiliśmy zostać na rynku, żeby zająć jak najlepsze miejsca na prezentację. Marek załatwił nam dzień wcześniej książkę wyścigu, więc  znaliśmy całą logistykę wyścigu, numery zawodników, hotele w jakich będą mieszkać.

Ustawiłam się najpierw na środku rynku pod balonem reklamowym, żeby chociaż troszkę być w cieniu, ale żeby mieć też dobry widok na to co się dzieje pod sceną. Przecież musiałam stać z przodu. Jak ludzie zaczęli się ustawiać pod barierkami, stwierdziłam, że już czas na zmianę miejsca. Ratował mnie kapelusz który dostałam na Tour de Swiss, bo chyba bym dostała udaru słonecznego. Robert za to został w cieniu, chciał ustawić się w dobrym miejscu jak zawodnicy będą startować.

Zrobiłam sporo zdjęć, przywitałam się z Czarkiem (Cesare Benedetti) oraz z Przemkiem Niemcem i Michałem Gołasiem, a nawet udało mi się w tłumie wypatrzyć Anię Szafraniec-Rutkiewicz. W tym zamieszaniu nie zauważyłam, kiedy ruszył wyścig i wszyscy zaczęli się rozchodzić. Znaleźliśmy Agnieszkę i Marka  i ruszyliśmy w miasto. Poszliśmy do La Bicicleta, żeby coś zjeść, ale okazało się, że nie robią już obiadów. Skończyło się na piwku i mrożonej kawie, a na obiad poszliśmy na zapiekanki  na Plac Nowy. Kiedyś w Krakowie przesiadywaliśmy jedynie na Rynku Głównym, jednak jak kolega pokazał nam Kazimierz, od tamtej pory jesteśmy jego wiernymi fanami. Jak nie ma czasu zjeść to idziemy na zapiekanki i obowiązkowo na lody na Starowiślną – Pracownia Cukiernicza pana Stanisława Sargi, która powstała w 1985 roku. Moje ulubione smaki to kakaowy z bakaliami (rewelacja !!!!!) i borówkowe. Niestety tym razem nie mieliśmy tyle czasu, żeby pójść na lody, czego bardzo żałuję, bo w ten upalny dzień byłby idealnego, chociaż pewnie kolejna też byłaby nie mała. Nie zapomnę jak w któreś wakacje stałam w tej kolejce pół godziny w upale, byle by tylko zjeść lody.

Trzeba było zbierać się pomału na metę, która miała być na Błoniach. Kolarze mieli zrobić tam kilka rund. Udało się nam akurat trafić na zakończenie rywalizacji dzieci. W miasteczku wyścigu coraz mniej atrakcji, ale zrobiliśmy kilka zdjęć.  Ustaliliśmy, że znowu się podzielimy, chłopaki zostaną na mecie oglądać końcówkę wyścigu, a ja z Agnieszką pójdziemy na parking, gdzie są autobusy ekip kolarskich. Wiadomo, wtedy można zrobić najlepsze zdjęcia, bo o gadżetach kolarskich nie było mowy.

Jednak kultura kibicowania na wyścigach za granicą jest zupełnie inna niż w Polce. Tam kibicie są spokojniejsi, bardziej kulturalni wobec zawodników, mniej roszczeniowi, no i nie rzucają się na każdy bidon jakby był wytłaczany diamentami.

Udało nam się w końcu trafić na parking ekip, który mieścił się koło stadionu Wisły Kraków. Pierwsze co udałyśmy się do autobusy Bora Hansgrohe a tam przywitał nas Szymon  z Fan Clubu Bora Hansgrohe Poland i przekazał informację, że Pascal Ackermann z Bory wygrał etap. Dostałyśmy czapeczki Bory dla nas i dla chłopaków, ale nie zapomnę jednego pana… to waśnie miałam na myśli, pisząc, że polscy kibice są …. specyficzni.  Pan podszedł do autobusu i zapytał się czy dostanie bidon (wiadomo, że nie ma bidonów po wyścigu w autobusie, szczególnie, że zawodnicy jeszcze nie przyjechali do autobusów), bidonu nie było, ale Pan dostał czapeczkę i strasznie się oburzył,  po co mu taka czapeczka, co on z nią będzie robił, on chce bidon !!! Nosz cholera, chcesz to sobie kup. Kolejna dziwna  sytuacja była na starcie. Podjechał do mnie Przemek Niemiec się przywitać, podpisać zdjęcie, a ludzie z tłumu się pytają kto to jest. Szok, no szok. Można nie być jakimś wielkim fanem, ale naprawdę, polskich kolarzy jeżdżących za granicą nie mamy jakoś dużo, więc chyba jak już ktoś wybiera się na taki wyścig, powinien mieć jakaś minimalną wiedzą… no sama nie wiem, może za dużo wymagam.

W każdym razie, po chwili przyjechał Czarek, pogadaliśmy jeszcze trochę,  zrobiliśmy zdjęcia i umówiliśmy się kolejny dzień w Katowicach. Czarek a właściwie Cesare, pochodzi z Włoch i jest Włochem, ale mieszka w Gliwicach gdzie ma żonę i córkę, świetnie mówi po polsku, ma wiele fanów w Polsce i jest najsympatyczniejszym kolarzem w całym peletonie.

Udało mi się robić również moje upragnione zdjęcie z Andre Greipelem, Fabio Aru  i Łukaszem Wiśniowskim. Zmęczeni ale bardzo szczęśliwi poszliśmy zjeść belgijskie frytki pod stadionem Cracovii. Później Marek z Agnieszką pojechali do swojego hotelu, a my poszliśmy spacerkiem do swojego. Oni zostawali jeszcze jeden dzień w Krakowie, żeby ruszyć dalej do Zakopanego. My natomiast mieliśmy w planach rano jechać do Katowic na kolejny etap Tour de Pologne.

Tym razem wybraliśmy hotel Ibis Budget przy samym dworcu PKP. Hotel nie ma jakiś wielkich luksusów, ale jest idealny na niskobudżetowy wypad. Jak odpowiednio wcześniej się zarezerwuje pokój to można  za noc zapłacić 39 zł za 2 osoby, oczywiście bez śniadania.

Rano wpadliśmy na szybkie śniadanie do Green Caffe Nero https://greencaffenero.pl Pierwszy raz jadłam tam coś  jak byłam u siostry w Londynie i bardzo żałuję, że nie ma takiego miejsca w Szczecinie. Kawka pyszna, a mnie urzekła kanapka z kiszonymi warzywami. Po prostu moja bajka w 100%. Po śniadaniu szybkie przejście na dworzec PKS, bo z Krakowa do Katowic najbardziej się opłaca jechać właśnie PKS. Niecała godzinka w klimatyzowanym autobusie i byliśmy już na dworcu PKS w Katowicach. A przy samym dworcu hotel miała Bora Hansgrohe. Poszliśmy się szybko przywitać z chłopakami, pooglądaliśmy sprzęt i udaliśmy się na dworzec PKP, ponieważ tego dnia start miał być z Tarnowskich Gór a zakończenie w Katowicach.

Wszystko miałam logistycznie dopracowane, pojedziemy pociągiem na start do Tarnowskich Gór a jak kolarze wystartują wrócimy szybko na pociąg do Katowic, bo umówiliśmy się z Fan Clubem Borahansgrohe na wiadukcie. Co prawda nie wiedziałam jeszcze gdzie ten wiadukt, ale przecież ja z moją orientacją w terenie na pewno szybko znajdę.

Pociąg trafił nam się fajny, nowoczesny. Łatwo trafiliśmy na miejsce startu i czekaliśmy sobie, bo akurat pomału zaczęły się zjeżdżać autobusy ekip. Zainteresowanie ze strony miejscowych było ogromne. Udało się porozmawiać z Przemkiem Niemcem, od którego dostałam bidony do Roberta do nowego roweru. Zrobiłam zdjęcie z Markiem Rutkiewiczem i dostałam piękny żółty bidon Lotto Jumbo od Mister Polska.

Kolarze wystartowali a my zaczęliśmy iść w stronę dworca. Peleton miał zrobić rundkę po mieście i pojechać na właściwą trasę. Jakie było wszystkich zdziwienie kiedy pojechali na tzw. drugą pętlę.  Dopiero w pociągu się dowiedzieliśmy, że ktoś z prowadzących wyścig pomylił trasę i trasa będzie skrócona. Bałam się, że nie zdążymy wrócić do Katowic. W drodze powrotnej pociąg był najgorszy z możliwych, z plastikowymi siedzeniami, które strasznie się w tym gorącu nagrzewały, o pójściu do WC nie było mowy, bo strach.

Robert na bieżąco śledził, gdzie znajduje się peleton i była szansa, że jednak zdążymy na styk. Z dworca prawie biegiem udaliśmy na wiadukt, który całe szczęście był blisko. A na wiadukcie regularna impreza. Banery, zdjęcia kolarzy, flagi. Atmosfera była niesamowita, byliśmy pod wielkim wrażeniem jak FanClub to wszystko zorganizował. Czarek za każdym razem jak przejeżdżał to machał do kibiców na wiadukcie. Dobrze, że dostaliśmy dzień wcześniej czapeczki  Bory, to się jakoś wtopiliśmy w tłum.

Na koniec etapu standardowo się rozdzieliliśmy, Robert został na mecie a ja poszłam szukać gdzie będą autobusy ekip. A tam kolejna nieciekawa sytuacja z udziałem naszych kibiców. Podeszłam sobie do obsługi ekipy Team Emirates, żeby się podpytać o dalsze plany na wyścig itp. a Pan z obsługi krzyczy do mnie, że nie mają bidonów. Bardzo się zdziwił, że chciałam tylko pogadać. Chwilkę rozmawiamy i podjeżdża jakiś dzieciak na rowerze i drze się, że chce bidon. Pan grzecznie mu odpowiada, że nie ma (wiadomo po angielsku) na co dzieciak wydziera się: „no to spier…” Myślałam, że szczęka mi opadnie, było mi tak wstyd. Podeszłam do tego Pana i go przeprosiłam za tego dzieciaka, mówię, że nie wszyscy polscy kibice się tak zachowują i ogólnie jest mi strasznie wstyd, że na naszym narodowym wyścigu nie potrafimy się zachować. Byłam na kilku wyścigach za granicą i tam nie ma czegoś takiego, na pewno nie w takim stopniu jak u nas. Tam ludzie po prostu przychodzą kibicować i bawić się. Usiadłam na murku i czekałam na męża, a pan z UEA woła mnie żebym podeszła do samochodu. I woła mnie, woła, żebym szybko przyszła, bo otworzył bagażnik… i mówi do mnie, że on naprawdę nie ma bidonów, ale pamięta mnie z innych wyścigów i wyjął z bagażnika torbę kolarską na jedzenie. Mówi do mnie “tylko schowaj szybko, bo jak te dzieciaki zobaczą to będzie awantura”. Szok, to był bardzo miły gest z jego strony. Potem przyjechał jeszcze Przemek Niemiec i podpisał mi tą torebkę żebym miała jeszcze lepszą pamiątkę.

Czarek przyjechał rowerem i tak samo wrócił do hotelu, włączył sobie gps żeby nie zgubić się z tym swoim rowerem w Katowicach. Jedynie szkoda, że nie udało się zrobić zdjęcia z Michałem Kwiatkowskim, ale wiadomo, nasza największa gwiazda była najbardziej oblegana przez kibiców. Nie ma jednak tego złego, bo za kilka miesięcy spotkaliśmy go w Andorze i wtedy można było spokojnie porozmawiać i zrobić sobie zdjęcie.

Poszliśmy do naszego hotelu, kolejny Ibis Budget, również bardzo niedaleko. Mimo później pory i zmęczenia, uświadomiliśmy sobie, że nawet nie mieliśmy czas zjeść. Wybraliśmy w okolice dworca do AIOLI http://www.aioli-cantine.com szczerze to nie pamiętam co tam jedliśmy, bo byłam tak zmęczona, ale było bardzo dobre. W tych Katowicach czułam się troszkę dziwnie , bo jak szliśmy to dzielnica była nie za ciekawa, budynki bardzo zniszczone, dziwne towarzystwo pod wpływem %%, a za chwilę ta sama ulica robi się nowoczesna, galerie handlowe, piękne budynki. Zdziwiło mnie, że w Katowicach  jest prohibicja, czyli w godzinach 22-6 nie można kupić alkoholu.

Centrum Katowic, niby nowoczesne, ale nie wszędzie

Rano szybko się spakowaliśmy, nasze „zdobycze” wyścigowe poupychaliśmy w plecaki i poszliśmy szukać śniadania. Plan był taki, że pozwiedzamy trochę miasto i nie jedziemy już na start kolejnego etapu, żeby nie spóźnić się na samolot. Na tym mogła by się skończyć nasza wycieczka, ale okazało, że to dopiero początek przygód. Na śniadanie trafiliśmy do Kofeina Bistro, było pyszne i pożywne. Woleliśmy kręcić się w okolicach dworca, żeby nie oddalić się za daleko i zdążyć na pociąg do Warszawy. Szukaliśmy usilnie hotelu w którym zatrzymali się kolarze Team Sky, podobno miał być w okolicach dworca i był, tylko, że to nie ten, że są dwa, a ten drugi, właściwy jest prawie za miastem.  Za to spotkaliśmy kolarzy Bory który robili sobie przejażdżkę po mieście.  Przed samym odjazdem trafiliśmy w jeszcze jedno ciekawe miejsce na deser.  Przy samym dworcu, jednak zapomniałam nazwy. Bardzo podobny do Coffee Bar w Świnoujściu. Czegoś takiego brakowało mi w Szczecinie.

Super cukiernia w Katowicach, szkoda, że nie pamiętam nazwy

W końcu trafiliśmy na nasz pociąg, po raz kolejny Pendolino w strefie ciszy. Wyjeżdżaliśmy ok. 15 żeby spokojnie na 20.40 zdążyć na samolot. Mieliśmy mieć sporo czasu wolnego w Warszawie.  Jesteśmy jakieś 50km do Warszawy i nagle pociąg stanął, najpierw myśleliśmy, że to jakiś chwilowy postój, ale po pół godzinie zaczął chodzić konduktor z niemiłą informacją, że jest jakaś bardzo poważna awaria na stacji Warszawa Włochy i cały ruch został wstrzymany do odwołania. Oprócz nas były w pociągu jeszcze 2 osoby, które musiały zdążyć na samolot. Pani leciała do Włoch, a Pan na Łotwę do pracy. Po jakiś dwóch godzinach pociąg ruszył, bardzo pomału, okrężną drogą. Wszyscy dostaliśmy wafelki i wodę, a że była już pora obiadu to chciałabym kupić coś w Warsie. Pierwotny plan zakładał, że zjemy na spokojnie w stolicy. Niestety okazało,  się, że są tylko pierogi i nie można płacić kartą, bo terminal nie działa. Zjedliśmy jedną porcję pierogów na pół, bo zabrakło już jedzenia w Warsie. Byłam w szoku jak przyszła do nas Pani Kierownik Pociągu poinformować, że pociąg specjalnie dla naszej 4 zatrzyma się na stacji Warszawa Okęcie i tam będą już na nas czekać taksówki, które zabiorą nas na lotnisko, normalnie szok !!! Niestety na stacji Warszawa Okręcie byliśmy 19.45 a samolot odlatywał o 20.40. Pan i Pani już wiedzieli, że nie zdążą na swój samolot, ale okazało się, że PKP pokrywa koszty ewentualnego noclegu i  innego lotu, kolejny szok. Dlatego też nie stresowałam się jakoś specjalnie czy zdążymy  na ten samolot czy nie. Godzina 20.05 wpadamy na lotnisko, a tam kolejna do bramek bezpieczeństwa na pół godziny stania. Zaczęłam prosić, żeby nas ludzie w kolejce przepuścili, nikt nie robił problemów, oprócz turystów z Izraela, którzy z fochem stwierdzili, że oni też są spóźnieni i muszą czekać w kolejce i nas nie przepuszczą. Ehhh 20.30 przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa i biegiem do bramek, jest szansa, jest napisane, że trwa boarding. Dobiegamy, a tam informacja, że nasz samolot jest spóźniony pół godziny. Uff, jakoś się udało i polecimy. Kupiliśmy szybko coś do zjedzenia i zmęczeni padliśmy w samolocie.  Dopiero później jak się przebudziłam, uświadomiłam sobie, że przecież mamy busa z Goleniowa do Szczecina, który przez spóźniony samolot nam przepadnie. No i ciekawe jak wrócimy do Szczecina?? Całe szczęście okazało się, że autobus czekał tylko na pasażerów z naszego lotu, więc po prostu na nas czekał.

W końcu wsiadamy do spóźnionego samolotu

To były bardzo intensywne 3 dni, pełne wrażeń, przygód, ale również bardzo męczące i gorące. Czy powtórzyłabym taką wycieczkę, na pewno, ale nie w tym roku i raczej na pewno nie pojadę już na Tour de Pologne, chyba, że będzie jakaś super okazja. Nie do końca odpowiada mi ta cała otoczka wokół wyścigu, jednak na zagranicznych Tourach jest to zupełnie inaczej zorganizowane. Ale co przeżyłam i zobaczyłam to moje, wróciłam opalona i poznałam mnóstwo nowych ludzi.

Andorra

W 2017 oglądaliśmy w telewizji  la Vuelta Espana i akurat pokazywali etap z Andory. Te widoki, góry, maleńkie państwo, do którego nie da się dojechać pociągiem ani dolecieć samolotem, bo po prostu nie ma tam takiej infrastruktury.

Księstwo Andory leży w Pirenejach, granicząc od północy z Francją, a od południa z Hiszpanią. Powierzchnia to ponad 450km2 oraz mieszka tam troszkę ponad 19 tyś mieszkańców.

Stolica Andory

Robert oglądają Vueltę powiedział, że fajnie by było, jakbyśmy tam kiedyś pojechali, pewnie nie spodziewał się jeszcze wtedy, że za rok nasze życie mocno się zmieni i będziemy we wrześniu w Andorze.

Andora

Po powrocie w zeszłym roku z Tour de Pologne, w sierpniu, byliśmy tak nakręceni, że bardzo chcieliśmy  jeszcze gdzieś w tym roku pojechać. W sumie z wielkich tourów nie byliśmy tylko na Vuelcie i od razu przypomniał mi się pomysł z Andorą.  Szybkie sprawdzenie biletów lotniczych z Berlina i plan jest.

Ruszamy z Berlina

Wydaje mi się, że zaplanowałam najbardziej oszczędną wersję, czyli lot z Berlina do Tuluzy (Francja) a później wypożyczenie samochodu na lotnisku i ok. 150 km do Andory. Na booking.com znalazłam dość tani 4 gwiazdkowy hotel (co jednak się okazało wielką porażką). Lot z Belina do Tuluzy liniami Easy Jet to koszt ok. 300zł w obie strony. Hotel wyszedł jakieś 270zł za dobę ze śniadaniem. Najdroższy biznes z tego wszystkiego to wypożyczenie samochodu. Jako, że przekraczamy granicę, lepiej wziąć opcję z pełnym ubezpieczeniem.  Niestety na lotnisku w Tuluzie nie ma lokalnych tanich wypożyczalni więc trzeba wybrać coś z sieciówki. Zdecydowaliśmy się na Goldcar ponieważ wychodziło najtaniej. W sumie koszt wypożyczenia samochodu to ok. 900zł ale bez dodatkowych kaucji itp. Co prawda rezerwacji dokonaliśmy dość późno, jeżeli robi się to sporo wcześniej, to opcja z full ubezpieczeniem i 2 kierowcami plus przekroczenie granicy itp. to koszt ok. 300zł na 4 dni.

Gdzieś nad Francją i nad chmurami

Drugą sporą wtopą która zaliczyliśmy już na samym początku wyjazdu, był telefon.  Oboje zmienialiśmy operatora i w dniu wylotu, jak już byliśmy na lotnisku w Berlinie, Robertowi przestała działać stara karta. Nie ma problemu, mieliśmy nową, więc po prostu przełoży i będzie ok., ale nie było… Rozmowy i sms działały, ale Internet nie, mimo, że roaming był włączony.  Dopiero prawidłowo się uruchomił po powrocie do Polski. Najgorsze, że następnego dnia mój numer miał zostać przeniesiony. Co gorsze operator nie poinformował nas kiedy to dokładnie nastąpi ( długa historia…), więc ta sytuacja nas trochę zaskoczyła. Bo francuskiego prawie w ogóle nie znaliśmy, hiszpański też mało… a jeszcze trzeba dojechać do tej Andory. Właśnie wtedy zaczęła się prawdziwa przygoda.

Wyjazd z parkingu pod lotniskiem w Tuluzie

Lot do Tuluzy trwał ok. 2 godzin. Muszę przyznać że Easy Jet jest znacznie wygodniejszy niż Ryanair. Ok.  17 wysiedliśmy z samolotu i bardzo szybko udało się znam znaleźć Goldcar, mimo że lotnisko jest naprawdę spore.  Szybki odbiór samochodu, bo chcieliśmy jak najszybciej wydostać się z miasta na autostradę. Przed nami były ok. 3 godziny jazdy, w tym ostatnie kilometry wysoko w górach. Nie  chciałam jechać po ciemku. Dostaliśmy małego Citroean C1, ale miał Klimę, więc można było śmigać. Od jakiegoś czasu ja robię w 100% za kierowcę, bo Robert po operacji oczu miałby problem z prowadzeniem. Mieliśmy trochę problemów, z wyjazdem z miasta, a to nawigacja trochę źle poprowadziła, a to korki, a to jakaś karetka, ale w końcu się udało. Dotarliśmy na autostradę. Za odcinek ok. 100km zapłaciliśmy coś między 3 a 4 euro, więc nie było tragedii, później jeszcze trzeba było zapłacić za tunel do samej Andory ok. 6 euro. Można tez jechać górami, ale ja zdecydowanie wieczorem wolę zapłacić, niż pchać się po górach jak jest ciemno i mgła.

Santa Julia

Po zjeździe z autostrady w miejscowości Tarascon-sur-Ariège udało nam się zjechać do Aldiego, który był jeszcze czynny 15 min. Kupiliśmy bagietkę, picie i ciastka Magdalenki – taka typowa francuska kolacja . Zaczynało się już robić ciemno i przed samym dojazdem do przełęczy pojawiła się bardzo gęsta mgła.  Całe szczęście mam spore doświadczenie w jeździe po górach we mgle, ale i tak skorzystaliśmy z tunelu. Jak się z niego wyjeżdża po drugiej stronie gór, jest się już w Andorze, my musieliśmy jeszcze przejechać ok. 30 km w dół do stolicy.  Było już ciemno więc ciężko było podziwiać widoki, ale miasta były pięknie oświetlone a w każdym mieście było pełno rond. 

Andora centrum

W końcu jakoś po 21 udało nam się dojechać do hotelu. Miały być 4 gwiazdy, ale nie wiem gdzie one były? Hotel brzydki, brudny, jak z lat 70-tych. Parking był w budynku hotelu na piętrze, trzeba było wjechać windą razem z samochodem do góry, żeby z niego skorzystać. Dobrze że mieliśmy malutki samochodzik, bo większy by się do tej windy nie zmieścił. Warto szukać hotelu od razu z parkingiem, bo parkowanie na mieście jest drogie i można w jednym miejscu stać maksymalnie 5 godzin.

Nasz Hotel Cérvol naprawdę był mega słaby, ale stwierdziliśmy, że nie będziemy się tym specjalnie przejmować, bo przyjechaliśmy tam na Vueltę a nie do super hotelu ze Spa. Generalnie hotelu nie polecam.

Andora

Vuelta miała mieć w Andorze 2 etapy. Pierwszy, który miał być naszego następnego dnia pobytu, kończył się wysoko w górach, niedaleko miejscowości Santa  Julia. Kolejny miał start w Andorze i kolarze mieli jeździć po całym państwie, żeby zakończyć się w stolicy Andory czyli Andorze.

Andora

Śniadania w naszym hotelu był dziwno, dużo lokalnych wędlin, ale też sporo słodkich rzeczy i prawie w ogóle warzyw. Udało nam się zjeść Tosta z jajkiem sadzonym. Chciałam też spróbować dżemu truskawkowego, który okazał się pastą pomidorową.
Po śniadaniu poszliśmy się rozejrzeć na miasto. Andora to obszar wolnocłowy, więc pełno tam centrów handlowych. Z naszego hotelu do centrum stolicy było jakieś 10 min spacerkiem, widoki cudowne, chociaż wszędzie śmierdzi papierosami i spalinami (paliwo tanie jak w Livigno). Udało nam się znaleźć centrum informacji turystycznej, ale pani nie umiała mi za bardzo wytłumaczyć jak dostać się na metę dzisiejszego etapu. Najlepiej samochodem, no ale wiemy z innych wyścigów, że droga dla samochodów będzie zamknięta, więc trzeba było coś innego wymyśleć.  Niestety mój Internet w telefonie też przestał działać a darmowe wifi miało zasięg tylko w hotelu i w kilku miejscach w centrum, pojawił się problem, bo w Andorze bardzo słabo mówią po angielsku, więc trzeba będzie improwizować.
Zaopatrzeni w mapę, postanowiliśmy pojechać do Santa Julia autobusem a potem pójść na metę na nogach, przecież to tylko 8km więc co to dla nas. Wypiliśmy jeszcze kawę w lokalnej kawiarni, całkiem smaczna, do tego jakieś kanapki. W sklepie zaopatrzyliśmy się w banany i brzoskwinie, jejku jakie były pyszne. Zupełnie inny smak niż nasz, w końcu w Andorze jest klimat śródziemnomorski. I tu pojawił się kolejny mały problem, miało być chłodno, a że my na taki wyjazd bierzemy wszystko w wersji minimalistycznej tj każde z nas pakuje się w mały plecak z minimalna potrzebną liczbą ubrań , a tu nagle się okazało, że jednak krótkie spodenki to byłby doskonały pomysł, bo w południe temperatura wynosiła już ok. 30 stopni. No trudno, zafarbowane na niebiesko nogi od jeansów przecież się domyją.

Andora

W końcu udaliśmy się na przystanek autobusowy i czekami i czekamy i czekamy.  W końcu pojawił się nasz autobus do Santa Julia, fajny klimatyzowany. W Andorze, gdziekolwiek się chce jechać autobusem trzeba zapłacić za bilet 1,20 euro. Dzięki mojej minimalnej znajomości hiszpańskiego powiedziałam ładnie, że chcę „dos” bilety, żeby nie pokazywać na palcach. Oczywiście pojechaliśmy o kilka przystanków za daleko i trzeba było się wracać do centrum miasta na rondo, z którego był skręt na metę, ale dzięki temu znaleźliśmy super sklep rowerowy z fajnymi wyprzedażami.

Ruszamy pod górę

Nie było jednak teraz czasu na zakupy, trzeba było ruszyć pod górę, meta miała być w pobliżu parku rozrywki Naturlandia na wysokości 1600m czyli jakieś 8km od ronda w  Sant Julià de Lòria. Była dobra godzina, spokojnie zdążymy w 2,5 pod górę dojść mimo, że spodnie przyklejały się nam do nóg.  Za to wzięliśmy bardzo wygodne buty, więc ruszyliśmy. Jakie było nasze zdziwienie jak na pierwszym kilometrze okazało się, że są dwie Naturlandie, ta na 1600m a druga na 2000m. Oczywiście meta miała być wyżej. Nie ma opcji, nie damy rady tam dojść, szczególnie że było stromo i słońce mocno świeciło. Postanowiliśmy, że idziemy najwyżej jak damy radę i tam będziemy czekać na kolarzy. Było coraz bardziej gorąco, jedynym ukojeniem były momenty kiedy droga prowadziła przez las i kiedy przy drodze były źródełka z zimną wodą. Całe szczęście takich świrów jak my było sporo. Niektórzy dzień wcześniej przyjechali kamperami i czekali na poboczu, inni wjeżdżali rowerami, jeszcze inni szli tak jak my a co niektórzy wjechali ile się dało samochodami. Później się okazało, że nasza wersja z pójściem na nogach była optymalną, bo po wyścigu zrobił się taki korek, że szybciej było zejść na nogach niż zjeżdżać samochodem.

W drodze na metę

Mieliśmy farta bo akurat przejeżdżała kolumna reklamowa, rzucili nam czapki, worki, jakieś cukierki i inne gadżety. Udało nam się dojść między 7 a 6 km przed metą i zaczął już krążyć nad nami helikopter, to był znak, że kolarze są już blisko. Ustawiliśmy się po dwóch stronach drogi. Ja jak zwykle z flagą polski a Robert z aparatem i czekaliśmy. Koło nas stały dwie grupki kibiców z Hiszpanii i Francji. Było naprawdę bardzo fajnie.  Po ok. pół godziny, jak już wszyscy przejechali, wszystkich pozdrowiłam, wszystkim pomachałam, szybko zebraliśmy się do zejścia w dół. Przede wszystkim żeby uniknąć korków, ale też żebym pierwsza mogła zebrać „gadżety” wyrzucone przez zawodników na trasie.

Piękne widoki w stronę Santa Julia

Schodziło się zdecydowanie szybciej, mimo, że było po 18 to słońce dalej mocno grzało. W krzakach za barierkami, gdzieś w dole zobaczyłam bidon. Udało mi się po niego zejść, potem Robert jakoś pomógł mi się wdrapać do góry i miałam swoja pierwszą Andorską zdobycz. Chłopak który przechodził obok nas patrzył z taką zazdrością, że udało mi się po niego zejść. Nie ważne, że spodnie były brudne, miałam swoja nagrodę. Na ok. 5km przed rondem zaczął się robić mega korek, zjeżdżali kolarze, autobusy, samochody, wszystko stało, a my szliśmy w dół. Już przed samym miastem zobaczyłam w samochodzie Sky pana Marka Sawickiego. Trochę porozmawialiśmy, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Bo ja schodziłam w dół a oni co chwilę do mnie dojeżdżali samochodem, a na konieć rzucił mi czapeczkę Sky. No moja radość była nie do opisania, biegłam szybko w dół do Roberta, który miał poszukać dla nas transportu do miasta, mimo, że nogi mnie strasznie bolały i tego dnia zrobiliśmy ponad 40km to musiałam mu pokazać co dostałam.

Czekamy na zawodników
Dzielny wierny kibic
Nairo i Ania
Bora hansgrohe

Całe szczęście udało nam się szybko załapać autobus do miasta i mega głodni poszliśmy do jakiejś pobliskiej kanjpki na kolację. Ja wzięłam paella ze wszystkim tj owocami morza, kurczakiem, warzywami full opcja. Robert lokalną sałatkę i frytki, bo znowu kelnerzy słabo po angielsku, karta niby po angielsku była, ale nie do końca, więc wzięliśmy to co się nam wydawało w miarę ok. Moje danie było super, chociaż zdzwoniło mnie, że mięso było razem z kośćmi, za to Roberta sałatka była z lokalną wędliną i małą ilością warzyw, więc chyba już te frytki były lepszą opcją. Po całym dniu emocji padliśmy w naszym brzydkim hotelu.

Moja kolacja

Rano szybkie śniadanie, ostatnie zakupy i poszliśmy na miasto zobaczyć czy rozkłada się w centrum kolumna reklamowa. Tego dnia po południu mieliśmy wracać do Tuluzy a następnego dnia o 7 rano mieliśmy samolot do Berlina.

Miasteczko wyścigu budzi się do życia i robi się gorąco

Kolumna reklamowa i miasteczko wyścigu dopiero się rozkładało, więc poszliśmy na drugie śniadanie, które było o niebo lepsze niż nasze hotelowe, sok ze świeżych pomarańczy, rogaliki, niebo w gębie. Niestety dla naszych niedopasowanych strojów znowu zaczynało robić się gorąco.  Udało nam dogadać się w hotelu, że zostawimy samochód dłużej na parkingu, ale wymeldujemy się o czasie, plan był taki, żeby po starcie wyścigu o 13 pojechać na premię górską autobusem i potem wracać już do Tuluzy.

Miasteczko wyścigu
Carrefour – jeden ze sponsorów
Tour of Yorkshire – kolejny na liście

Miasteczko wyścigu w samym centrum miasta było naprawdę fajnie zorganizowane. Dostaliśmy koszulki, gadżety, można było spróbować lokalnych produktów, wygrać cos w konkursie – wygrałam puszkę oliwek. Robert kupił czapeczkę kolarską z Andory u pani która przyjechała z Włoch i się okazało, że widzieliśmy się na innych włoskich wyścigach.
Po jakimś czasie zaczęły się zjeżdżać autobusy z zawodnikami. Jak zwykle mieliśmy plan, jako, że nie miałam jeszcze zdjęcia z Kwiato, mimo, że tyle razy widziałam go na wyścigach, zaplanowaliśmy to sobie logistycznie w taki sposób, że ja stroję pod autobusem Sky a Robert się rozgląda z innymi zawodnikami. Oczywiści kto zna moje zdolności do przepychania się, wie, że po chwili stałam pod samymi drzwiami autobusu Sky. Czekając tak godzinę, poznałam parę, która przyjechała z Gdańska. Byli akurat na wakacjach w Andorze i przyszli obejrzeć wyścig. Później poznałam 3 nowych kolegów, jeden mieszka na Śląsku i dwóch pod Toruniem, ale wszyscy pracują w Barcelonie i po raz kolejny przyjechali na etap do Andory, też czekali na Kwiato.

Ja z Michałem a w tle kolega z Barcelony / Torunia
Egan Bernal również jest bardzo sympatyczny

W końcu się doczekałam, mam swoje upragnione zdjęcie, Michał jak zwykle skupiony ale miły. Robert od pana Marka dostał koszulkę Sky, nie ważne, że za duża o 3 rozmiary. Później przenieśliśmy się z naszymi nowymi znajomymi pod autobus Bory. Peter Sagan przyjechał swoim kamperem i to na niego wszyscy czekali. Znowu udało się przepchnąć do przodu i stałam obok Rafała Majki, który właśnie się rozgrzewał. Rafał jest bardzo bezpośredni, od razu powiedział, co i jak odbyło się na poprzednim etapie i że był zły. Potem się śmialiśmy, że wszyscy atakują Petera, a my przynajmniej możemy sobie spokojnie porozmawiać, zrobić zdjęcie itp. Chłopaki pojechali na start a my ustawiać się w odpowiednim miejscu do robienia zdjęć. W międzyczasie udało mi się zrobić jeszcze jedno zdjęcie na którym mi zależało, z tasmańczykiem Richie Porte.

Pogaduchy z Rafałem
Zdjęcie z flagą musi być
Ritchie Porte ajjj

Pojechali, my przepakowaliśmy samochód na miejski parking i poszliśmy na autobus. Czekamy i czekamy i czekamy a autobusu nie ma. W Andorze na przystankach nie ma rozkładów, w Internecie, którego też nie mamy, nie było rozkładu. Ludzi na ulicach mało, w końcu to niedziele. Zaczepiłam jakaś panią, która nic nie mówiła po angielsku, ale po 10 minutach rozmowy dumna przyszłam oznajmić Robertowi, że autobusy w niedzielę jeżdżą co pół godziny, a ze dzisiaj jest wyścig to nie jeżdżą w ogóle. Cały nasz plan legł w gruzach. Wsiedliśmy w samochód i stwierdziliśmy, że spróbujemy pojechać na premię górską. Niestety droga była już zamknięta więc pojechaliśmy do odkrytego dzień wcześniej sklepu rowerowego. Chłopaki oglądali w sklepie na telewizorach wyścig, więc zrobiliśmy zakupy i obejrzeliśmy z nimi kawałek. Chcieliśmy później w Satna Julia w jakiejś knajpce obejrzeć wyścig do końca, niestety większość z miejsc wyglądała jak nasz hotel więc stwierdziliśmy, że wracamy.

Kolumna reklamowa

To była dobra decyzja bo przez wyścig był ogromny korek żeby wyjechać z Andory. Po półtorej godzinie dojechaliśmy do granicy, zatankowaliśmy auto, z trudem kupiliśmy bilet do tunelu. Chciałam kupić w kasie samoobsługowej ale się okazało, że automat nie przyjmuje mojej karty, więc zrobił się za mną korek a jak musiałam się jakoś cofnąć, żeby podjechać do innej kasy. W końcu jak zjechaliśmy z przełęczy zaczynało się robić szaro, ale postanowiliśmy się zatrzymać na kolacje już we Francji. Przy drodze dwa dni wcześniej widzieliśmy fajną knajpkę Le Bonnanza – https://www.bar-restaurant-bonnanza.fr/ Byliśmy już bardzo głodni i zmęczeni a do Tuluzy jeszcze 100km autostradą. Obok Bonnanzy jest jeszcze jedna restauracja, chyba meksykańska, ale woleliśmy nie ryzykować. W Bonnanzie sporo ludzi, mili właściciele, tylko wifi nie działa, karta jest tylko po francusku a właściciele mówią tylko po francusku albo po hiszpańsku.
Bardzo się starałam z nimi porozumieć, dowiedziała się że mają pstrąga, ale i tak wzięliśmy burgera z frytkami i sałatką, bo to zrozumiałam na 100%. Była bardzo dobre.
Po 19 ruszyliśmy do Tuluzy, zrobiło się już ciemno, miałam stracha, bo dosłownie chwilę przed nami, na autostradzie inny samochód uderzył sarnę, a my takim małym samochodzikiem. Całe szczęście udało się dojechać szczęśliwie, w centrum handlowym zatankowaliśmy samochód, co prawda miałam mały problem żeby wjechać na parking wypożyczalni, próbowałam wjechać na parking dla taksówek a później musiałam wyjeżdżać spod lotniska pod prąd. Dobrze, ze już było późno i nikt nie jeździ, aż w końcu udało mi się odnaleźć wjazd na parking wypożyczalni i mogliśmy pójść do hotelu.

Liczyłam na różową czapeczkę od Education First ale został tylko smok

Hotel przy lotnisku zarezerwowałam najtańszy za jakieś 20 euro. Niestety nie było tam recepcji i trzeba było w automacie samemu wpisać numer rezerwacji i drukowała się karta do pokoju. Jak to dobrze, że wydrukowałam potwierdzenie z numerem rezerwacji, bo inaczej byłby problem bez tego Internetu ! W pokoju hotelowym wypiliśmy jeszcze nasze mini wino kupione w Andorze i zaczęła się akcja pakowania plecaków. Jako, że w samochodzie mieliśmy wszystkie gadżety itp. poupychane w reklamówkach, teraz trzeba to było jakoś zmieścić do naszych małych plecaków.
Do dzisiaj nie wiem jak nam się to udało, ale się udało.

Rower Mistrza Polski

O 6 rano czekaliśmy już na odprawę, niestety musiałam wyrzucić moje wygrane oliwki. Byliśmy tak padnięcie, że cała lot przespaliśmy. Z Berlina busem staliśmy ponad godzinę w korku, ale przynajmniej udało się zaliczyć kolejną drzemkę.

Kolejny spontaniczny wjazd, kolejne ciekawe doświadczenie, Andora to piękne miejsce. Na pewno tam wrócimy i to szybciej niż nam się wydaje