Kiedyś jak jeszcze nie zwracałam większej uwagi na zawartość moich potraw, dość często używałam do rożnego rodzaju sałatek albo makaronów gotowych sosów z torebki. Co prawda zanim te produkty się pojawiły, pod koniec szkoły podstawowej “wymyśliłam” swoją wersję sosu vinegret, jednak była ona trochę niedoskonała bo jednym z jej składników był cukier.
Będę we Włoszech zauważyłam, że Włosi do sałatek używają tylko i wyłącznie oliwy i octu balsamicznego. Fajne połączenie, które do dzisiaj często stosuję. Jednak będąc chyba po 2 poście dr Dąbrowskiej włączyła mi się wielka inwencja kulinarna i wpadłam na pomysł, żeby zrobić swój sos do sałatek, który idealne nadaje się też jako przyprawa do ryb, marynata albo pesto do makaronu
świeża bazylia
inna zielenina np. natka pietruszki, koperek, rozmaryn, kto co ma i lubi
1 lub 2 ząbki czosnku
garść orzechów nerkowca
szczypta soli
ocet jabłkowy mętny lub sok z cytryny / limonki
oliwa z oliwek
W zależności od tego co mam w domu, czasem dodaję awokado zamiast oliwy, trochę białego wina, parmezan.
Wszystko trzeba wrzucić do blendera i zmiksować na jednolitą masę. Jeżeli masa jest za gęsta, a chcemy jej użyć jako sosu do sałatki, można dolać trochę wody lub oliwy.
Smakuje i pachnie obłędnie, o a walorach zdrowotnych nie wspomnę. Zupełne przeciwieństwo sosów z torebki.
Robię te ciasteczka jak zostają mi powidła śliwkowe np. po Kaiserschmarrnie 🙂 Tak naprawdę są to ciasteczka z kleiku ryżowego, ale moja zmodyfikowana wersja. Można też zrobić wersję bez jajek
1 paczka kleiku ryżowego bezsmakowego -190gr
3 jajka
250 g masła klarowanego, w temperaturze pokojowej lub 200gr oleju kokosowego
1 łyżeczka proszku do pieczenia
½ szklanki cukru trzcinowego drobnego lub cukru kokosowego
wanilia lub ekstrakt z wanilii (nie jest to konieczne)
4 łyżki wiórków kokosowych
powidła śliwkowe
Utrzeć z mikserze cukier, wanilię i masło na jednolitą masę, potem
dodawać stopniowo kleik ryżowy jajka i wiórki. Uformować na blaszce
kulki z ciasta, można zrobić dziurkę na drzem, ale nie jest to
konieczne. Na każde ciastko nałożyć pół łyżeczki powideł. Piec prze 15-20 minut w piekarniku nagrzanym do 170 stopni. Można zrobić też wersję czekoladową – dodając do ciasta półtorej łyżki naturalnego kakao. Ciastka są chrupiące z zewnątrz i miękkie w środku do tego śliwki dają fajny kwaśny smak.
Niby deser, ale czasem robimy na śniadanie. Za pierwszym razem jak byliśmy w Austrii to nie mogłam się nauczyć tego wypowiadać i w końcu musiałam zjeść naleśnika 😉
2 jajka
1/2 szklanki mąki owsianej
1/2 szklanki mleka roślinnego
2 łyżki miodu
garść namoczonych rodzynek
szczypta soli
cukier puder do posypania – ja daję cukier puder trzcinowy
powidła śliwkowe
Oddzielić białka od żółtek i białka ubić z solą. W osobnej misce utrzeć
jajka z miodem. Kolejno dodawać mleko i mąkę. Na koniec do masy dodać
białka i delikatnie wymieszać na jednolitą masę. Smażyć jak omlet, z obu stron. Ja smażę – jak prawie wszystko, na oleju kokosowym. Jeżeli
w trakcie przekładania omlet się „uszkodzi” to nic, bo na koniec trzeba
go pokroić na mniejsze części używając drewnianej lub teflonowej
łopatki. Kawałki omleta posypać cukrem pudrem i jeść z powidłami. Przepis na 2 omlety.
Kolejny przepis Hannah, który bardzo lubię, bo można wykorzystać do niego resztki 😉 reszki ryżu z obiadu z poprzedniego dnia, przekrojoną cytrynę, resztki jogurtu.
250 gr ugotowanego ryżu
1 banan
2 jajka
50gr mąki kokosowej – ja daję wiórki jak nie mam mąki
szczypta soli
szczypta cynamonu
20gr jogurtu greckiego albo kokosowego
1 cytryna lub 2 limonki lub pomarańcza – co macie
wanilia lub Ekstrakt naturalny Wanilia Bourbon
łyżeczka miodu
W dużej misce ugnieść banana i dobrze wymieszać z ryżem, jajkami, mąką kokosową (lub wiórkami) solą i cynamonem. Smażyć placki na średnio rozgrzanej patelni. Jogurt wymieszać z sokiem z cytryny (limonek lub pomarańczy), wanilią i miodem. Można podawać z owocami jakie się lubi lub bez J i posypać wiórkami kokosowymi. Z przepisu wychodzi ok. 8 placów
Placuszki owsiano-bananowe to mój ulubiony przepis śniadaniowy, bo jest mega prosty i bardzo szybko się go robi 🙂
Na ten przepis natknęłam się w drugiej książce Hannah Grant – https://www.hannahgrant.com/ – którą kupiłam po jej wykładzie na kongresie kolarskim w Sopocie. Hannah była wtedy szefem kuchni w Tinkoff Saxo i gotowała podczas Tour de France. Jej przepisy są na prawdę banalnie proste, dlatego tak je lubię.
3 dojrzałe banany
4 jajka
80 gr otrębów owsianych
szczypta cynamonu
owoce
syrop klonowy
Płatki owsiane zmieliłam blenderem na mąkę (można dodać po prostu mąkę owsianą jak komuś się nie chce, ale wiadomo, otręby są mniej przetworzone). Banany rozgnieść widelcem w misce, wrzucić do nich mąkę cynamon i wbić jajka. Wszystko wymieszać widelcem na jednolitą masę. Smażyć na oleju kokosowym – mniej się dymi. Owoce i syrop klonowy do dekoracji. Z przepisu wychodzi ok. 10-12 placów.
Owsianka w formie gofrów to ulubione danie mojego męża.
Jak kupiliśmy gofrownicę, był do niej dołączony przepis, więc zmodyfikowałam go lekko na własne potrzeby. Od tej pory nie potrafię zjeść zwykłego gofra, może dlatego, że jest dla mnie za słodki.
2 jajka
1.5 łyżki miodu
0.5 łyżeczki wanilii lub cukru z prawdziwą wanilią
1 szklanka wody gazowanej
2/3 szklanki mleka roślinnego
¼ szklanki oleju kokosowego
¾ szklanki mąki owsianej
¼ szklanki mąki ryżowej lub z tapioki
½ łyżeczki proszku do pieczenia
1 garść otrębów owsianych lub jaglanych lub jakie się ma w domu
½ szklanki namoczonych płatków owsianych lub innych – ja używam owsiane bezglutenowe
1 garść wiórków kokosowych (jak nie mam to daje mielone migdały lub podobne)
Jajka utrzeć z miodem i wanilią. Można miksować lub po prostu dobrze wymieszać wszystkie składniki. Najpierw do jajek dodaję wodę i mleko, a później wszystkie sypie produkty. Czasem zapomnę rozpuścić oleju, więc dodaję pół łyżki nierozpuszczonego. Warto pamiętać, że ciasto jest trochę gęstsze niż normalne na gofry. Gorącą gofrownicę smaruję olejem kokosowym i na to kładę masę owsiankowo-gofrową. Nigdy nie kładę pełnej porcji, ponieważ ciasto jest gęstsze i może wypływać. Jedną porcję robi się ok. 3-4 min. Przepis starcza na ok. 8 gofrów. Można podawać z owocami jakie się lubi lub bez 🙂 Czasem robię wersję kakaową – wtedy do masy dodaję 1 czubatą łyżkę naturalnego kakao.
W 2017 oglądaliśmy w telewizji la Vuelta Espana i akurat pokazywali etap z Andory. Te widoki, góry, maleńkie państwo, do którego nie da się dojechać pociągiem ani dolecieć samolotem, bo po prostu nie ma tam takiej infrastruktury.
Księstwo Andory leży w Pirenejach, granicząc od północy z
Francją, a od południa z Hiszpanią. Powierzchnia to ponad 450km2
oraz mieszka tam troszkę ponad 19 tyś mieszkańców.
Robert oglądają Vueltę powiedział, że fajnie by było,
jakbyśmy tam kiedyś pojechali, pewnie nie spodziewał się jeszcze wtedy, że za
rok nasze życie mocno się zmieni i będziemy we wrześniu w Andorze.
Po powrocie w zeszłym roku z Tour de Pologne, w sierpniu,
byliśmy tak nakręceni, że bardzo chcieliśmy jeszcze gdzieś w tym roku pojechać. W sumie z
wielkich tourów nie byliśmy tylko na Vuelcie i od razu przypomniał mi się
pomysł z Andorą. Szybkie sprawdzenie
biletów lotniczych z Berlina i plan jest.
Wydaje mi się, że zaplanowałam najbardziej oszczędną wersję,
czyli lot z Berlina do Tuluzy (Francja) a później wypożyczenie samochodu na
lotnisku i ok. 150 km do Andory. Na booking.com znalazłam dość tani 4
gwiazdkowy hotel (co jednak się okazało wielką porażką). Lot z Belina do Tuluzy
liniami Easy Jet to koszt ok. 300zł w obie strony. Hotel wyszedł jakieś 270zł
za dobę ze śniadaniem. Najdroższy biznes z tego wszystkiego to wypożyczenie
samochodu. Jako, że przekraczamy granicę, lepiej wziąć opcję z pełnym ubezpieczeniem.
Niestety na lotnisku w Tuluzie nie ma
lokalnych tanich wypożyczalni więc trzeba wybrać coś z sieciówki.
Zdecydowaliśmy się na Goldcar ponieważ wychodziło najtaniej. W sumie koszt
wypożyczenia samochodu to ok. 900zł ale bez dodatkowych kaucji itp. Co prawda
rezerwacji dokonaliśmy dość późno, jeżeli robi się to sporo wcześniej, to opcja
z full ubezpieczeniem i 2 kierowcami plus przekroczenie granicy itp. to koszt ok.
300zł na 4 dni.
Drugą sporą wtopą która zaliczyliśmy już na samym początku
wyjazdu, był telefon. Oboje zmienialiśmy
operatora i w dniu wylotu, jak już byliśmy na lotnisku w Berlinie, Robertowi
przestała działać stara karta. Nie ma problemu, mieliśmy nową, więc po prostu
przełoży i będzie ok., ale nie było… Rozmowy i sms działały, ale Internet nie,
mimo, że roaming był włączony. Dopiero
prawidłowo się uruchomił po powrocie do Polski. Najgorsze, że następnego dnia
mój numer miał zostać przeniesiony. Co gorsze operator nie poinformował nas
kiedy to dokładnie nastąpi ( długa historia…), więc ta sytuacja nas trochę
zaskoczyła. Bo francuskiego prawie w ogóle nie znaliśmy, hiszpański też mało… a
jeszcze trzeba dojechać do tej Andory. Właśnie wtedy zaczęła się prawdziwa
przygoda.
Lot do Tuluzy trwał ok. 2 godzin. Muszę przyznać że Easy Jet
jest znacznie wygodniejszy niż Ryanair. Ok. 17 wysiedliśmy z samolotu i bardzo szybko
udało się znam znaleźć Goldcar, mimo że lotnisko jest naprawdę spore. Szybki odbiór samochodu, bo chcieliśmy jak
najszybciej wydostać się z miasta na autostradę. Przed nami były ok. 3 godziny
jazdy, w tym ostatnie kilometry wysoko w górach. Nie chciałam jechać po ciemku. Dostaliśmy małego
Citroean C1, ale miał Klimę, więc można było śmigać. Od jakiegoś czasu ja robię
w 100% za kierowcę, bo Robert po operacji oczu miałby problem z prowadzeniem.
Mieliśmy trochę problemów, z wyjazdem z miasta, a to nawigacja trochę źle
poprowadziła, a to korki, a to jakaś karetka, ale w końcu się udało. Dotarliśmy
na autostradę. Za odcinek ok. 100km zapłaciliśmy coś między 3 a 4 euro, więc
nie było tragedii, później jeszcze trzeba było zapłacić za tunel do samej
Andory ok. 6 euro. Można tez jechać górami, ale ja zdecydowanie wieczorem wolę
zapłacić, niż pchać się po górach jak jest ciemno i mgła.
Po zjeździe z autostrady w miejscowości Tarascon-sur-Ariège
udało nam się zjechać do Aldiego, który był jeszcze czynny 15 min. Kupiliśmy
bagietkę, picie i ciastka Magdalenki – taka typowa francuska kolacja .
Zaczynało się już robić ciemno i przed samym dojazdem do przełęczy pojawiła się
bardzo gęsta mgła. Całe szczęście mam
spore doświadczenie w jeździe po górach we mgle, ale i tak skorzystaliśmy z
tunelu. Jak się z niego wyjeżdża po drugiej stronie gór, jest się już w
Andorze, my musieliśmy jeszcze przejechać ok. 30 km w dół do stolicy. Było już ciemno więc ciężko było podziwiać
widoki, ale miasta były pięknie oświetlone a w każdym mieście było pełno
rond.
W końcu jakoś po 21 udało nam się dojechać do hotelu. Miały być
4 gwiazdy, ale nie wiem gdzie one były? Hotel brzydki, brudny, jak z lat
70-tych. Parking był w budynku hotelu na piętrze, trzeba było wjechać windą
razem z samochodem do góry, żeby z niego skorzystać. Dobrze że mieliśmy malutki
samochodzik, bo większy by się do tej windy nie zmieścił. Warto szukać hotelu
od razu z parkingiem, bo parkowanie na mieście jest drogie i można w jednym
miejscu stać maksymalnie 5 godzin.
Nasz Hotel Cérvol naprawdę był mega słaby, ale
stwierdziliśmy, że nie będziemy się tym specjalnie przejmować, bo przyjechaliśmy
tam na Vueltę a nie do super hotelu ze Spa. Generalnie hotelu nie polecam.
Vuelta miała mieć w Andorze 2 etapy. Pierwszy, który miał
być naszego następnego dnia pobytu, kończył się wysoko w górach, niedaleko
miejscowości Santa Julia. Kolejny miał
start w Andorze i kolarze mieli jeździć po całym państwie, żeby zakończyć się w
stolicy Andory czyli Andorze.
Śniadania w naszym hotelu był dziwno, dużo lokalnych wędlin,
ale też sporo słodkich rzeczy i prawie w ogóle warzyw. Udało nam się zjeść Tosta
z jajkiem sadzonym. Chciałam też spróbować dżemu truskawkowego, który okazał
się pastą pomidorową.
Po śniadaniu poszliśmy się rozejrzeć na miasto. Andora to obszar wolnocłowy,
więc pełno tam centrów handlowych. Z naszego hotelu do centrum stolicy było
jakieś 10 min spacerkiem, widoki cudowne, chociaż wszędzie śmierdzi papierosami
i spalinami (paliwo tanie jak w Livigno). Udało nam się znaleźć centrum
informacji turystycznej, ale pani nie umiała mi za bardzo wytłumaczyć jak
dostać się na metę dzisiejszego etapu. Najlepiej samochodem, no ale wiemy z
innych wyścigów, że droga dla samochodów będzie zamknięta, więc trzeba było coś
innego wymyśleć. Niestety mój Internet w
telefonie też przestał działać a darmowe wifi miało zasięg tylko w hotelu i w
kilku miejscach w centrum, pojawił się problem, bo w Andorze bardzo słabo mówią
po angielsku, więc trzeba będzie improwizować.
Zaopatrzeni w mapę, postanowiliśmy pojechać do Santa Julia autobusem a potem pójść
na metę na nogach, przecież to tylko 8km więc co to dla nas. Wypiliśmy jeszcze
kawę w lokalnej kawiarni, całkiem smaczna, do tego jakieś kanapki. W sklepie zaopatrzyliśmy
się w banany i brzoskwinie, jejku jakie były pyszne. Zupełnie inny smak niż
nasz, w końcu w Andorze jest klimat śródziemnomorski. I tu pojawił się kolejny
mały problem, miało być chłodno, a że my na taki wyjazd bierzemy wszystko w
wersji minimalistycznej tj każde z nas pakuje się w mały plecak z minimalna potrzebną
liczbą ubrań , a tu nagle się okazało, że jednak krótkie spodenki to byłby
doskonały pomysł, bo w południe temperatura wynosiła już ok. 30 stopni. No
trudno, zafarbowane na niebiesko nogi od jeansów przecież się domyją.
W końcu udaliśmy się na przystanek autobusowy i czekami i
czekamy i czekamy. W końcu pojawił się
nasz autobus do Santa Julia, fajny klimatyzowany. W Andorze, gdziekolwiek się
chce jechać autobusem trzeba zapłacić za bilet 1,20 euro. Dzięki mojej
minimalnej znajomości hiszpańskiego powiedziałam ładnie, że chcę „dos” bilety,
żeby nie pokazywać na palcach. Oczywiście pojechaliśmy o kilka przystanków za
daleko i trzeba było się wracać do centrum miasta na rondo, z którego był skręt
na metę, ale dzięki temu znaleźliśmy super sklep rowerowy z fajnymi
wyprzedażami.
Nie było jednak teraz czasu na zakupy, trzeba było ruszyć
pod górę, meta miała być w pobliżu parku rozrywki Naturlandia na wysokości 1600m
czyli jakieś 8km od ronda w Sant Julià
de Lòria. Była dobra godzina, spokojnie zdążymy w 2,5 pod górę dojść mimo, że
spodnie przyklejały się nam do nóg. Za
to wzięliśmy bardzo wygodne buty, więc ruszyliśmy. Jakie było nasze zdziwienie
jak na pierwszym kilometrze okazało się, że są dwie Naturlandie, ta na 1600m a
druga na 2000m. Oczywiście meta miała być wyżej. Nie ma opcji, nie damy rady
tam dojść, szczególnie że było stromo i słońce mocno świeciło. Postanowiliśmy,
że idziemy najwyżej jak damy radę i tam będziemy czekać na kolarzy. Było coraz
bardziej gorąco, jedynym ukojeniem były momenty kiedy droga prowadziła przez
las i kiedy przy drodze były źródełka z zimną wodą. Całe szczęście takich
świrów jak my było sporo. Niektórzy dzień wcześniej przyjechali kamperami i
czekali na poboczu, inni wjeżdżali rowerami, jeszcze inni szli tak jak my a co
niektórzy wjechali ile się dało samochodami. Później się okazało, że nasza
wersja z pójściem na nogach była optymalną, bo po wyścigu zrobił się taki
korek, że szybciej było zejść na nogach niż zjeżdżać samochodem.
Mieliśmy farta bo akurat przejeżdżała kolumna reklamowa,
rzucili nam czapki, worki, jakieś cukierki i inne gadżety. Udało nam się dojść
między 7 a 6 km przed metą i zaczął już krążyć nad nami helikopter, to był
znak, że kolarze są już blisko. Ustawiliśmy się po dwóch stronach drogi. Ja jak
zwykle z flagą polski a Robert z aparatem i czekaliśmy. Koło nas stały dwie
grupki kibiców z Hiszpanii i Francji. Było naprawdę bardzo fajnie. Po ok. pół godziny, jak już wszyscy
przejechali, wszystkich pozdrowiłam, wszystkim pomachałam, szybko zebraliśmy się
do zejścia w dół. Przede wszystkim żeby uniknąć korków, ale też żebym pierwsza
mogła zebrać „gadżety” wyrzucone przez zawodników na trasie.
Schodziło się zdecydowanie szybciej, mimo, że było po 18 to
słońce dalej mocno grzało. W krzakach za barierkami, gdzieś w dole zobaczyłam
bidon. Udało mi się po niego zejść, potem Robert jakoś pomógł mi się wdrapać do
góry i miałam swoja pierwszą Andorską zdobycz. Chłopak który przechodził obok
nas patrzył z taką zazdrością, że udało mi się po niego zejść. Nie ważne, że
spodnie były brudne, miałam swoja nagrodę. Na ok. 5km przed rondem zaczął się
robić mega korek, zjeżdżali kolarze, autobusy, samochody, wszystko stało, a my szliśmy
w dół. Już przed samym miastem zobaczyłam w samochodzie Sky pana Marka
Sawickiego. Trochę porozmawialiśmy, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Bo ja
schodziłam w dół a oni co chwilę do mnie dojeżdżali samochodem, a na konieć
rzucił mi czapeczkę Sky. No moja radość była nie do opisania, biegłam szybko w
dół do Roberta, który miał poszukać dla nas transportu do miasta, mimo, że nogi
mnie strasznie bolały i tego dnia zrobiliśmy ponad 40km to musiałam mu pokazać
co dostałam.
Całe szczęście udało nam się szybko załapać autobus do
miasta i mega głodni poszliśmy do jakiejś pobliskiej kanjpki na kolację. Ja
wzięłam paella ze wszystkim tj owocami morza, kurczakiem, warzywami full opcja.
Robert lokalną sałatkę i frytki, bo znowu kelnerzy słabo po angielsku, karta
niby po angielsku była, ale nie do końca, więc wzięliśmy to co się nam wydawało
w miarę ok. Moje danie było super, chociaż zdzwoniło mnie, że mięso było razem
z kośćmi, za to Roberta sałatka była z lokalną wędliną i małą ilością warzyw,
więc chyba już te frytki były lepszą opcją. Po całym dniu emocji padliśmy w
naszym brzydkim hotelu.
Rano szybkie śniadanie, ostatnie zakupy i poszliśmy na
miasto zobaczyć czy rozkłada się w centrum kolumna reklamowa. Tego dnia po
południu mieliśmy wracać do Tuluzy a następnego dnia o 7 rano mieliśmy samolot
do Berlina.
Kolumna reklamowa i miasteczko wyścigu dopiero się
rozkładało, więc poszliśmy na drugie śniadanie, które było o niebo lepsze niż nasze
hotelowe, sok ze świeżych pomarańczy, rogaliki, niebo w gębie. Niestety dla
naszych niedopasowanych strojów znowu zaczynało robić się gorąco. Udało nam dogadać się w hotelu, że zostawimy
samochód dłużej na parkingu, ale wymeldujemy się o czasie, plan był taki, żeby
po starcie wyścigu o 13 pojechać na premię górską autobusem i potem wracać już
do Tuluzy.
Miasteczko wyścigu w samym centrum miasta było naprawdę fajnie
zorganizowane. Dostaliśmy koszulki, gadżety, można było spróbować lokalnych
produktów, wygrać cos w konkursie – wygrałam puszkę oliwek. Robert kupił
czapeczkę kolarską z Andory u pani która przyjechała z Włoch i się okazało, że
widzieliśmy się na innych włoskich wyścigach.
Po jakimś czasie zaczęły się zjeżdżać autobusy z zawodnikami. Jak zwykle
mieliśmy plan, jako, że nie miałam jeszcze zdjęcia z Kwiato, mimo, że tyle razy
widziałam go na wyścigach, zaplanowaliśmy to sobie logistycznie w taki sposób,
że ja stroję pod autobusem Sky a Robert się rozgląda z innymi zawodnikami.
Oczywiści kto zna moje zdolności do przepychania się, wie, że po chwili stałam
pod samymi drzwiami autobusu Sky. Czekając tak godzinę, poznałam parę, która
przyjechała z Gdańska. Byli akurat na wakacjach w Andorze i przyszli obejrzeć
wyścig. Później poznałam 3 nowych kolegów, jeden mieszka na Śląsku i dwóch pod
Toruniem, ale wszyscy pracują w Barcelonie i po raz kolejny przyjechali na etap
do Andory, też czekali na Kwiato.
W końcu się doczekałam, mam swoje upragnione zdjęcie, Michał
jak zwykle skupiony ale miły. Robert od pana Marka dostał koszulkę Sky, nie
ważne, że za duża o 3 rozmiary. Później przenieśliśmy się z naszymi nowymi
znajomymi pod autobus Bory. Peter Sagan przyjechał swoim kamperem i to na niego
wszyscy czekali. Znowu udało się przepchnąć do przodu i stałam obok Rafała
Majki, który właśnie się rozgrzewał. Rafał jest bardzo bezpośredni, od razu
powiedział, co i jak odbyło się na poprzednim etapie i że był zły. Potem się śmialiśmy,
że wszyscy atakują Petera, a my przynajmniej możemy sobie spokojnie
porozmawiać, zrobić zdjęcie itp. Chłopaki pojechali na start a my ustawiać się
w odpowiednim miejscu do robienia zdjęć. W międzyczasie udało mi się zrobić
jeszcze jedno zdjęcie na którym mi zależało, z tasmańczykiem Richie Porte.
Pojechali, my przepakowaliśmy samochód na miejski parking i
poszliśmy na autobus. Czekamy i czekamy i czekamy a autobusu nie ma. W Andorze
na przystankach nie ma rozkładów, w Internecie, którego też nie mamy, nie było
rozkładu. Ludzi na ulicach mało, w końcu to niedziele. Zaczepiłam jakaś panią,
która nic nie mówiła po angielsku, ale po 10 minutach rozmowy dumna przyszłam
oznajmić Robertowi, że autobusy w niedzielę jeżdżą co pół godziny, a ze dzisiaj
jest wyścig to nie jeżdżą w ogóle. Cały nasz plan legł w gruzach. Wsiedliśmy w
samochód i stwierdziliśmy, że spróbujemy pojechać na premię górską. Niestety
droga była już zamknięta więc pojechaliśmy do odkrytego dzień wcześniej sklepu
rowerowego. Chłopaki oglądali w sklepie na telewizorach wyścig, więc zrobiliśmy
zakupy i obejrzeliśmy z nimi kawałek. Chcieliśmy później w Satna Julia w
jakiejś knajpce obejrzeć wyścig do końca, niestety większość z miejsc wyglądała
jak nasz hotel więc stwierdziliśmy, że wracamy.
To była dobra decyzja bo przez wyścig był ogromny korek żeby
wyjechać z Andory. Po półtorej godzinie dojechaliśmy do granicy, zatankowaliśmy
auto, z trudem kupiliśmy bilet do tunelu. Chciałam kupić w kasie samoobsługowej
ale się okazało, że automat nie przyjmuje mojej karty, więc zrobił się za mną
korek a jak musiałam się jakoś cofnąć, żeby podjechać do innej kasy. W końcu
jak zjechaliśmy z przełęczy zaczynało się robić szaro, ale postanowiliśmy się zatrzymać
na kolacje już we Francji. Przy drodze dwa dni wcześniej widzieliśmy fajną
knajpkę Le Bonnanza – https://www.bar-restaurant-bonnanza.fr/
Byliśmy już bardzo głodni i zmęczeni a do Tuluzy jeszcze 100km autostradą. Obok
Bonnanzy jest jeszcze jedna restauracja, chyba meksykańska, ale woleliśmy nie ryzykować.
W Bonnanzie sporo ludzi, mili właściciele, tylko wifi nie działa, karta jest
tylko po francusku a właściciele mówią tylko po francusku albo po hiszpańsku.
Bardzo się starałam z nimi porozumieć, dowiedziała się że mają pstrąga, ale i
tak wzięliśmy burgera z frytkami i sałatką, bo to zrozumiałam na 100%. Była
bardzo dobre.
Po 19 ruszyliśmy do Tuluzy, zrobiło się już ciemno, miałam stracha, bo
dosłownie chwilę przed nami, na autostradzie inny samochód uderzył sarnę, a my
takim małym samochodzikiem. Całe szczęście udało się dojechać szczęśliwie, w
centrum handlowym zatankowaliśmy samochód, co prawda miałam mały problem żeby
wjechać na parking wypożyczalni, próbowałam wjechać na parking dla taksówek a
później musiałam wyjeżdżać spod lotniska pod prąd. Dobrze, ze już było późno i
nikt nie jeździ, aż w końcu udało mi się odnaleźć wjazd na parking wypożyczalni
i mogliśmy pójść do hotelu.
Hotel przy lotnisku zarezerwowałam najtańszy za jakieś 20
euro. Niestety nie było tam recepcji i trzeba było w automacie samemu wpisać
numer rezerwacji i drukowała się karta do pokoju. Jak to dobrze, że
wydrukowałam potwierdzenie z numerem rezerwacji, bo inaczej byłby problem bez
tego Internetu ! W pokoju hotelowym wypiliśmy jeszcze nasze mini wino kupione w
Andorze i zaczęła się akcja pakowania plecaków. Jako, że w samochodzie mieliśmy
wszystkie gadżety itp. poupychane w reklamówkach, teraz trzeba to było jakoś
zmieścić do naszych małych plecaków.
Do dzisiaj nie wiem jak nam się to udało, ale się udało.
O 6 rano czekaliśmy już na odprawę, niestety musiałam
wyrzucić moje wygrane oliwki. Byliśmy tak padnięcie, że cała lot przespaliśmy.
Z Berlina busem staliśmy ponad godzinę w korku, ale przynajmniej udało się
zaliczyć kolejną drzemkę.
Kolejny spontaniczny wjazd, kolejne ciekawe doświadczenie,
Andora to piękne miejsce. Na pewno tam wrócimy i to szybciej niż nam się wydaje